Monthly Archives: Wrzesień 2015
Spotkanie czwartkowe w warszawskim oddziale Stowarzyszenia KoLiber 18.06.2015
{youtube}r8aAanVg_YQ{/youtube}
Światowa Organizacja Zdrowia sklasyfikowała oficjalnie 131 przyczyn śmierci noworodków. Wśród tych oficjalnych przyczyn nie istnieje śmierć z powodu otrzymania zastrzyku szczepionki.
Równie infantylny wniosek trudno było sobie wymyśleć, ale większość tego pożal się Boże Towarzystwa to kobiety, a przecież one mają tyle innych ważnych rzeczy na głowach.
Od tego czasu statystyki SIDS zdecydowanie się poprawiły. Śmiertelność z powodu SIDS spadała średniorocznie o około 8%. Rewelacja!!! Jednak jakiś niepoprawny statystyk podał analizie oficjalne dane. I co stwierdził?
Nasze badania poziomu dwutlenku węgla w szkołach i szpitalach wykazały zastraszające poziomy tej trucizny. W klasach szkolnych już po 30 minutach poziom przekraczał 3000 ppm. Jest to wartość graniczna dla bydła w oborach. Powyżej tej koncentracji Unia Europejska nie daje dofinansowania hodowcy.
Najgorzej jest w szpitalach pediatrycznych. W małych niewentylowanych salkach średnio koncentracja dwutlenku węgla przekracza 5000 ppm,
Tak wiec Nagła Śmierć Łóżeczkowa, z angielskiego zwana SIDS, po szczepieniu jest wynikiem uduszenia się dziecka z powodu zatrucia dwutlenkiem węgla.
- Honoraria od firmy GSK i MSD za wykłady wygłaszane na konferencjach naukowych i szkoleniowych oraz finansowanie udziału w międzynarodowych kongresach i konferencjach naukowych.
- W okresie minionych 3 lat otrzymałem:
– honoraria od firmy GSK i MSD, producentów szczepionek przeciwko HPV, za wykłady wygłaszane na konferencjach naukowych i szkoleniowych finansowanie udziału w międzynarodowych kongresach i konferencjach naukowych od firmy GSK. - Jestem redaktorem naczelnym czasopisma „Medycyna Praktyczna Pediatria” i suplementów „Szczepienia” wydawanych przez wydawnictwo Medycyna Praktyczna, w których pojawiają się m.in. reklamy szczepionek i produktów wytwarzanych przez firmy GSK i MSD.
- Jestem etatowym pracownikiem „Medycyny Praktycznej Szkolenia”, która organizuje konferencje i warsztaty szkoleniowe dla lekarzy i pielęgniarek, w tym m.in. sponsorowane przez firmę GSK.
- Honoraria za wykłady/konsultacje, finansowanie w uczestnictwach w konferencjach i kongresach naukowych (MSD i GSK)
- Prowadzenie badań klinicznych (GSK)
Prof. dr hab. n. med. Jacek Wysocki:
- Uczestniczył w badaniach klinicznych, wykładach sponsorowanych oraz korzystał z pomocy finansowej przy wyjazdach na kongresy naukowe od kilku firm produkujących szczepionki.
Volume 85, Issue 4, July–August 2010, Pages 360–370
Dr Jerzy Jaśkowski
jerzy.jaskowski@02.pl
Nie mogę wyjść ze zdumienia, że znajdują się ludzie – i dobrzy katolicy, jak wszystko poza tym na to wskazuje – którzy uważają za stosowne używać jako maczugi przeciwko Żołnierzom Niezłomnym tzw. porozumienia pomiędzy Episkopatem Polski a rządem komunistycznym z kwietnia 1950 roku.
Ponieważ nie mam zwyczaju zakładać z góry czyjejś złej woli, przyjmuję, że wynika to z zupełnego oderwania od rzeczywistości i historycznej ignorancji. Przypomnieć więc wypada „mądrym dla memoryału a idyotom dla nauki”, co następuje.
1) Owo nieszczęsne „porozumienie” było zawarte w sytuacji przymusowej, poprzedzone całą serią wrogich działań reżimu, mających na celu zastraszenie Kościoła, Jego rozbicie przez tworzenie ruchu tzw. księży patriotów, próbę doprowadzenia do schizmy przez wydanie dekretu o obsadzaniu stanowisk kościelnych oraz odebranie Mu stanu posiadania w zakresie instytucji charytatywnych (ustanowienie zarządu komisarycznego w Caritasie etc.) i wychowawczych. Wszystko to, jak również wydanie 28 lutego komunikatu, oskarżającego hierarchię o wrogość do „Polski Ludowej”, mogło wskazywać, że komuniści przechodzą do etapu mającego na celu zupełne rozbicie organizacji kościelnej w Polsce, tak samo jak stało się to już na Węgrzech i w Czechosłowacji, łącznie z aresztowaniem prymasa, tak jak w wypadku Mindszenty’ego i Berana. Niedwuznaczną zapowiedzią tego było demonstracyjnie zatrzymanie w lutym ordynariusza pelplińskiego, bpa Kazimierza Kowalskiego. Co do tego, że właśnie taki scenariusz jest alternatywą dla „porozumienia” ostrzegał biskupów nie kto inny, jak Bolesław Piasecki, pośredniczący w tych „negocjacjach”. Już z tego wiec powodu znaczenia tego aktu nie można traktować inaczej, jak jakiejkolwiek deklaracji wydanej przez zakładnika, któremu terrorysta przystawia do głowy pistolet.
2) Jeżeli mimo tej oczywistości ktokolwiek nadal chciałby utrzymywać, że tekst owego „porozumienia” wyraża autentyczną i stałą naukę Kościoła na temat państwa, władzy, stosunku do niej obywateli itd., tak jakby była ona formułowana w sposób niewymuszony, to muszę uznać, że taki ktoś nie tylko popadł w stan zamroczenia umysłu, ale jest ignorantem co do samego języka eklezjalnego. Gdyby bowiem nawet założyć, że polscy biskupi sami z siebie uznali za słuszne i potrzebne zdezawuować działalność zbrojnego podziemia (które zresztą w tym czasie już wygasało), to z pewnością nie używaliby sformułowań (faktycznie podyktowanych przez tow. Franciszka Mazura z Biura Politycznego PZPR) pochodzących wprost z zasobu reżimowej propagandy, tylko wyraziliby to pojęciami właściwymi nauce Kościoła. I dotyczy to nie tylko owych „zbrodniczych band podziemia”, ale również – w innych punktach – „walki o pokój”, będącej ówczesnym głównym szlagierem propagandowym Moskwy, czy zobowiązania duchowieństwa do niesprzeciwiania się zapędzaniu chłopów do spółdzielni produkcyjnych (no chyba, że ktoś taki podejmie się dowiedzenia, że kołchozy są wykładnikiem katolickiej nauki społecznej). Notabene, właśnie to ulegnięcie językowi propagandowemu miał za złe naszemu Episkopatowi papież Pius XII, co wyraził oficjalnie m.in. sekretarz stanu, kard. Tardini. Skądinąd ciekawe, że ci, którzy uważają, że można tekstem „porozumienia” walić jak sztachetą po oczach żołnierzy podziemia i pamięć po nich, zupełnie nie przejmują się tym negatywnym stanowiskiem Stolicy Apostolskiej, a więc najwyższej władzy w Kościele.
3) Również i w samym Episkopacie nie było wcale jednomyślności co do celowości tej ugody. Przede wszystkim za „niegodną i pozbawioną realizmu” uważał ją największy ówczesny moralny polskiego Kościoła, niezłomny książę-kardynał Adam Sapieha, ale również i inni biskupi, jak kielecki bp Kaczmarek.
4) Przyszłość pokazała, że „porozumienie” i tak natychmiast zaczęło być łamane przez reżim w tych punktach, które miały ocalić Kościół przed natychmiastową zagładą: już pięć dni później powołano Urząd ds. Wyznań, który zaczął decydować o obsadzie placówek kościelnych, a 2 maja „Sejm” uchwalił ustawę o konfiskacie dóbr kościelnych. A co było dalej, wszyscy wiedzą: w 1952 roku proces Kurii krakowskiej, w 1953 – biskupa Kaczmarka i wreszcie aresztowanie samego Prymasa.
5) Na koniec chcę powiedzieć, że mimo wszystko nie oskarżam Episkopatu, a przede wszystkim samego prymasa Wyszyńskiego, który wziął zresztą pełną odpowiedzialność za ten krok. Można bowiem z perspektywy czasu bronić tego „porozumienia” tym, że odsunięcie w czasie rozprawy z Kościołem okazało się zbawienne, gdyż po śmierci Stalina niszczycielski impet imperium zła uległ osłabieniu, więc per saldo Kościół polski wyszedł z tej epoki bardziej obronną ręką niż węgierski czy czeski. Ale co innego usprawiedliwić ten krok, a co innego czynić z dokumentu, który sam w sobie jest przygnębiający, akt oskarżycielski przeciwko bohaterom.
Jacek Bartyzel
ZA – http://www.polishclub.org/2015/03/11/prof-jacek-bartyzel-porozumienie-episkopatu-z-rzadem-prl-jako-argument-przeciw-zolnierzom-niezlomnym/
Zakończony fiaskiem szczyt Unii Europejskiej uzmysłowił wszystkim, jak krucha jest tzw. integracja europejska i jak ważne są interesy narodowe poszczególnych państw.
Nasi doktrynalni „Europejczycy” leją krokodyle łzy i biadają nad upadkiem „europejskiej solidarności”, ale rzeczywistość jest brutalna. Mimo uprawianej od lat integracyjnej propagandy, mimo napinania muskułów przez Komisję Europejską – zasadnicze decyzje podejmują szefowie rządów poszczególnych państw, a eurokraci muszą gonić za nimi po korytarzach brukselskiej siedziby UE. I tak było i tym razem. W rolach głównych – brytyjski premier David Cameron i kanclerz Angela Merkel. W roli drugoplanowej – prezydent Francji Francois Hollande, w rolach trzecioplanowych – Donald Tusk i reszta szefów rządów.
Rząd Donalda Tuska ubrał się w stój wzorcowego „Europejczyka”. Sam premier oraz jego ministrowe (np. Radosław Sikorski) nawołują usilnie do „pogłębienia integracji”, „wzmocnienia instytucji europejskich”, „rezygnacji z narodowych egoizmów”. Wszyscy niby przyklaskują, wznoszą za nas toasty, przyznają nagrody – ale kiedy przyjdzie godzina podejmowania decyzji, kierują się właśnie „narodowymi egoizmami”. To dowód na to, że Europa, mimo wszystko, jest nadal zbiorowiskiem suwerennych państw narodowych, w których zawsze bardziej znacząca jest sytuacja wewnętrzna niż mityczna „europejska solidarność”. I to jest wiadomość dobra – bo wolę taką sytuację, kiedy wiadomo kto i dlaczego podejmuje taką a nie inną decyzję, niż sytuacja, w której decydowały by „ponadnarodowe elity”.
Donald Tusk wybierając koalicję przeciwko Niemcom i Wielkiej Brytanii miał swoje racje. Te racje to owe mityczne 300 mld złotych obiecane narodowi. Ponoć jesteśmy największym beneficjentem tych „unijnych” pieniędzy. Być może, choć w tym rachunku jest pewien fałsz. Nie mówi się polskiej opinii publicznej, że nasza składka przez czas trwania agendy wynosi ponad 100 mld złotych (25,5 mld euro), a wliczywszy inne koszty związane z pozyskiwaniem tych funduszy, zostanie „na czysto” może 150-170 mld złotych. Dobre i to, ale chyba lepiej mówić prawdę. Jedno jest natomiast pewne – dotychczasowy model integracji, a co za tym idzie model finansowania UE – powoli się kończy.
Jan Engelgard
Fot. premier.gov.pl
Zrodlo: http://sol.myslpolska.pl/2012/11/komu-potrzebna-jest-unia%E2%80%A6/
W okresie wojen krzyżowych żydzi z powodu prześladowań napłynęli z Niemiec do Polski, gdzie królowie i książęta nasi nadawali im szerokie przywileje.
W 1264 r. Bolesław Pobożny, książę kaliski nadał żydom wielkopolskim przywilej, zapewniający im bezpieczeństwo, swobodę wyznania, nietykalność bóżnic, cmentarzy, wyjęcie z pod sądów ławniczych spraw, w których obydwie strony były narodowości żydowskiej i t.p.
Król Kazimierz Wielki potwierdził przywilej Bolesława Pobożnego, terytorjalnie rozciągnął działanie jego na Małopolskę i powiększył nowemi swobodami. [1]
Przybysze żydowscy osiedlali się po miastach, trudniąc się handlem i lichwą; przez niektórych książąt byli używani do robót menniczych i przeprowadzania operacji finansowych. Poza stycznością w życiu gospodarczem masa żydowska izolowała się od obcego jej społeczeństwa.
Od chwili osiedlenia się w Polsce ludność żydowska dzięki nadanym jej szerokim przywilejom stanowiła w swej głównej masie odrębną zupełnie, zamkniętą w sobie i zorganizowaną wewnętrznie społeczność, z odrębną religją, językiem, etyką, kulturą, szkołami, rabinowskiemi sądami, instytucjami dobroczynnemi i t.d.
Masy żydowskie różniły się od miejscowego społeczeństwa nie tylko językiem, religją i obyczajami, ale i zewnętrznym wyglądem, zachowawszy swój odmienny ubiór. Przez okres istnienia Rzeczypospolitej Polskiej w niewielkich rozmiarach odbywała się asymilacja w drodze odpadania zamożniejszych jednostek żydowskich od mozaizmu i wsiąkania w katolickie społeczeństwo polskie.
W drugiej połowie XVIII w. prąd asymilacyjny przybrał szersze rozmiary. Wyznawcy reformatora żydowskiego Franka Jakóba Józefa, rodem z Korolówki na Podolu (ur. 1726 r.), głoszącego naukę o Trójcy św., przyjęli w 1759 i 1760 r. w liczbie przeszło 600 osób chrzest. Neofici ci, t. zw. frankiści otrzymali przywileje od króla Augusta III, ogolili brody, zmienili ubiór, przybrali nazwiska o brzmieniu polskiem przeważnie od miast i zostali nobilitowani. Wśród frankistów tych było wielu ludzi bogatych. Od frankistów wywodzą się rodziny Wołowskich, Krysińskich, Młodowskich i innych.
Z chwilą utraty przez Polskę niezawisłości politycznej żydzi szybko emancypują się z zależności od społeczeństwa polskiego i w widokach korzyści materjalnych asymilują się z kulturą państw zaborczych.
W Królestwie Kongresowem, które do powstania styczniowego 1863 r. zachowało odrębne formy ustroju politycznego i odrębne życie gospodarcze, prąd żydowsko-asymilacyjny przetrwał dłużej, aniżeli w pozostałych dwuch dzielnicach polskich. Na tle prądów demokratycznych XIX w., nie uznających wyłączności religijnej, zrodziła się w Kongresówce koncepcja obywatela polskiego wyznania mojżeszowego, pod wpływem której wytworzyła się szeroka sfera rzekomo zasymilowanych żydów, którzy, zachowując swoją odrębną psychikę i swój odrębny światopogląd, ze społeczeństwem polskiem posiadali jedynie wspólny język. Żydzi-asymilatorzy zresztą wśród szerokich mas żydowskich nigdy nie posiadali wpływów.
Przy końcu ubiegłego stulecia prąd asymilacyjny ustaje z chwilą przybycia w granice Polski zwartą masą w liczbie około 200 tysięcy z Rosji żydów, t. zw. litwaków po wprowadzeniu w rdzennej Rosji w 1882 r. granicy osiadłości żydowskiej. Przybysze ci, niczem nie związani ze społeczeństwem polskiem, zajęli rolę przewodników wśród szerokich mas żydowskich, propagując wśród nich separatyzm.
Pomimo wyżej wskazanych nielicznych wypadków asymilacji szerokie masy żydowskie przez okres kilku wieków przebywania na ziemiach polskich zachowały zupełną swoią odrębność, nie tylko niczem nie zostały związane ze społeczeństwem polskiem, lecz przeciwnie, kierując się właściwą im odwieczną zasadą wyłączności, uznającej nakazy sprawiedliwości, solidarności i altruizmu tylko względem swoich współwyznawców, masy te zachowują względem społeczeństwa polskiego nastrój wrogi.
Dowody wyłączności żydowskiej dają się spostrzegać we wszystkich dziedzinach, szczególniej w życiu gospodarczem: żyd kupuje przeważnie w żydowskich sklepach, leczy się u lekarza żyda, prowadzenie spraw powierza najchętniej adwokatom żydom, a odstępuje od tej zasady w wypadkach wyjątkowej konieczności.
Dotychczasowe doświadczenie kilkuwiekowe przekonywa, że żydzi nigdy nie zasymilują się i że zawsze będą stanowić odrębne społeczeństwo. Żydzi nie tylko u nas, lecz nigdzie nie mogli się zasymilować ze społeczeństwem, wśród którego żyli.
W celach korzyści asymilują się tylko pozornie i powierzchownie, ale w gruncie rzeczy pozostają członkami międzynarodowej, na podkładzie rasowo-religijnym opartej organizacji, której cele stoją ponad celami narodów, z którymi współżyją. [2]
[1] Dzieje narodu Polskiego. Władysław Smoleński. Cz. I Warszaw a 1898 r.
[2] Zagadnienie polityki polskiej. Joachim Bartosiewicz, Warszawa, 1929 r. str. 97.
Rozdzieł II.
ILOŚĆ ŻYDÓW W POLSCE
Ludność żydowska w Polsce dzięki naturalnemu przyrostowi i imigracji szybko wzrastała i obecnie stanowi wysoki odsetek, nie notowany w żadnem innem państwie w Europie.
W 1816 r. w Królestwie Kongresowem liczono żydów 212 944, co stanowiło 7,8% ogółu ludności, a w 1909 r. liczba ludności żydowskiej wzrosła do 1 747 655, co stanowiło 14,64% ogółu ludności.[1]
Zwiększeniu ludności żydowskiej w Królestwie Kongresowem w wyżej wskazanym okresie sprzyjał rozwój ekonomiczny tej dzielnicy polskiej, dla której z chwilą zniesienia granicy celnej z Rosją otworzył się szeroki rynek zbytu do Rosji i na wschodzie, co znowu warunkowało wzrost dobrobytu ludności żydowskiej, zatrudnionej przeważnie handlem.
W związku z wyżej opisanemi warunkami ekonomicznemi imigracja ludności żydowskiej do Królestwa Polskiego przybrała duże rozmiary i szczególnie silny wzrost tej imigracji z Rosji i Litwy, gdzie przy słabym rozwoju ekonomicznym nastąpiło zbytnie przesycenie żywiołem żydowskim, daje się obserwować przy końcu ubiegłego stulecia.
Po wprowadzeniu w Rosji w 1882 r. granicy żydowskiej osiadłości przybyło do Królestwa Polskiego z rdzennej Rosji około 200 tysięcy żydów w okresie do 1909 r.
W Galicji liczba żydów do 1890 r. również wzrastała, a mianowicie w okresie od 1857 do 1890 r. odsetek żydów wzrósł z 7,32% do 11,7% ogółu ludności. W następnym jednak okresie po 1890 r. wskutek nadmiernego nasycenia żywiołem żydowskim tej dzielnicy przy słabym jej rozwoju ekonomicznym imigracja nie tylko ustaje, lecz przeciwnie następuje częściowa emigracja, wskutek czego odsetek żydów według ostatniego opisu w 1905 r. zmniejszył się do 11%.[2]
W Księstwie Poznańskiem w pierwszej połowie ubiegłego stulecia liczba żydów również wzrastała w nieznacznym stopniu, a mianowicie: odsetek żydów w tej dzielnicy wynosił w 1816 r. — 6,3%, a w 1831 r. — 6,7%. W następnym jednak okresie po 1831 r. dzięki opanowaniu handlu i rzemiosła przez ludność polską odsetek ludności żydowskiej zmniejsza się, a mianowicie: w okresie od 1831 do 1905 r. absolutna cyfra ludności żydowskiej w Księstwie Poznańskiem zmniejszyła się z 77 100 do 30 433, co w odsetkach czyni spadek z 6,7 do 1 ,5%.[3]
Według danych pierwszego powszechnego spisu w dniu 30.IX 1921 r. w całej Polsce bez Górnego Śląska, oraz Wilna i powiatów Wilno, Troki, Oszmiana i Swięciany było 25 694 700 mieszkańców, a w tej liczbie 2 771 949 żydów, czyli żydzi stanowili 10,8% ogółu ludności.[4]
Według tychże danych wspomnianego spisu w województwie Poznańskiem ogółem mieszkańców było 1 967 865, a w tej liczbie ludności żydowskiej 10 397, czyli 0,53% ogółu ludności.
W województwie Pomorskiem przy ogólnem zaludnieniu 935 643 żydów naliczono tylko 2 927, co stanowiło 0,31% ogółu ludności.
Na Śląsku Cieszyńskim było 144 671 mieszkańców, a w tej liczbie żydów 7 357, czyli 5,07% ogółu ludności tego województwa.[4]
Późniejszych dat brak, gdyż wyniki drugiego powszechnego spisu ludności dn. 9.XII.1931 r. dotychczas nie zostały opublikowane przez Główny Urząd Statystyczny, a ukazały się jedynie tymczasowe dane odnośnie m. Warszawy i niektórych województw w dodatkach do „Wiadomości Statystycznych”, publikowanych przez Gł. Urząd Stat. w zeszytach dekadowych. Według przybliżonych obliczeń procent żydów w całem państwie w ostatnich czasach zwiększył się do przeszło 14 % , jak niemniej w okresie od pierwszego spisu w 1921 r. zwiększył się poważnie odsetek żydów w dzielnicy z pod zaboru pruskiego.
Pod względem osiedlania się największą atrakcję posiadają dla żydów miasta i miasteczka nasze, a w szczególności duże centra przemysłowo-handlowe, jak Warszawa i Łódź, w których znajdują się największe skupienia ludności żydowskiej. Według danych pierwszego powszechnego spisu ludności w dniu 30.IX 1921 r. w miastach bez ludności, spisanej przez władze wojskowe, zarejestrowano mieszkańców 6 345 905, a w tej liczbie rzymsko-katolików 3 621 609 i wyznania mojżeszowego 2 057 615, czyli ludność wyznania mojżeszowego stanowiła 32,4 % ogółu ludności miast.[5]
W obrębie m. Warszawy do końca XVIII w. nie wolno było żydom osiedlać się, a osiedlali się w niezależnych od miasta „jurydykach“, np. na Lesznie, stanowiącem własność podskarbiego W. Kor. Józefa Potockiego. Przy końcu XVIII w. pozwolono żydom osiedlać się w dzielnicy zwanej „Pociejów“. W 1799 r. przy ogólneym zaludnieniu Warszawy 64 829 mieszkańców liczono żydów 7 688, co stanowiło 11,9% ogółu ludności. W 1910 r. było w Warszawie wszystkich mieszkańców 782 641, a ludność żydowska w tymże czasie wzrosła do 308 488, co stanowiło 39,4% ogółu ludności.[6] Według danych pierwszego powszechnego spisu dn. 30.IX 1921 r. ludność Warszawy ogółem wynosiła 936 713 osób, a w tej liczbie ludności wyznania mojżeszowego było 310 322 osób, czyli 33% ogółu ludności.[7] W 10 lat później według danych powszechnego spisu ludności z dn. 9.XII 1931 r. ludność Warszawy ogółem wynosiła 1 171 898 osób, a w tej liczbie ludności wyznania mojżeszowego było 352 659 osób, czyli 30%.[8]
Z zestawienia powyższych cyfr okazuje się, że w okresie 10-letnim pomiędzy dwoma powszechnemi spisami 1921 i 1931 r. ogół ludności Warszawy powiększył się o 25%, a ludność wyznania mojżeszowego wzrosła o 40%, czyli ta ostatnia wzrosła szybciej 1,6 razy od wzrostu ogółu ludności. O ile w przyszłości przyrost ludności m. Warszawy odbywałby się w tym samym stosunku, po latach 50-ciu ludność żydowska wzrosłaby do 1 896 679 , a ogół ludności Warszawy wynosiłby 3 576 346, czyli ludność żydowska stanowiłaby wówczas więcej, niż połowę całej ludności, a mianowicie 53%.
Są to niepożądane horoskopy na przyszłość, nad któremi należy zastanowić się.
[1] Bohdan Wasiutyński, Ludność żydowska w Królestwie Polskiem . Warszawa, 1911 r. str. 25.
[2] Franciszek Bujak. Galicja, t. I, Lwów 1908 r., str. 100.
[3] Prof. dr. Józef Buzek. Historja polityki narodowościowej rządu pruskiego wobec Polaków, str. 541— 2, Lwów, 1909 r.
[4] Wyd. Gł. Urzędu Statyst. Pierwszy powszechny spis Rzeczypospolitej Polskiej dn. 30.1X 1921 r. str . 34 i 20.
[5] Pierwszy powszechny spis Rzecz. Pol. dn. 3 0 .IX 1921 r. Wydanie Głów. Urzędu S ta t. Tom XXXI, str. 18-20.
[6] Bohdan Wasiutyński. Ludność żydowska w K rólestw ie P olskiem . W arszawa 1911 r., str. 66 i 67.
[7] Główny Urząd Statystyczny . Skorowidz opracowany na podstawie wyników pierwszego powszechnego spisu ludności dn. 30.IX 1921 r. Miasto st. Warszawa. Tom I; str. 2.
[8] Powszechny spis ludności z dn. 9,XII 1931 r. Miasto stołeczne Warszawa. Dodatek do Wiad. Stat. r. 1935, zesz. 36.
Zdjęcie: Targ. Pocztówka z galerii Muzeum im. Aleksandra Kłosińskiego w Kętach. Fot. za muzeum.kety.pl / wybór wg.pco
Czy niepodważalnie słuszne procesy: beatyfikacyjny i kanonizacyjny księdza Jerzego Popiełuszki mogą nam zastąpić obiektywną prawdę o okolicznościach Jego śmierci?
Czy ktoś poza Waldemarem Chorostowskim potrafiłby w tak niezwykłych okolicznościach, w tak niezwykły sposób, uwolnić się z kajdanek używanych przez milicję w PRL-u?
Co widzieli mężczyźni stawiający sieci pod tamą we Włocławku i w jakich okolicznościach pożegnali się z tym światem?
Szanowny Pan
Andrzej Duda
Prezydent RP
Do wiadomości:
Prezes Rady Ministrów RP
Minister Sprawiedliwości RP
Prokurator Generalny RP
Szanowny Panie Prezydencie!
Czy niepodważalnie słuszne procesy: beatyfikacyjny i kanonizacyjny księdza Jerzego Popiełuszki mogą nam zastąpić obiektywną prawdę o okolicznościach Jego śmierci?
Czy ktoś poza Waldemarem Chorostowskim potrafiłby w tak niezwykłych okolicznościach, w tak niezwykły sposób, uwolnić się z kajdanek używanych przez milicję w PRL-u?
Co widzieli mężczyźni stawiający sieci pod tamą we Włocławku i w jakich okolicznościach pożegnali się z tym światem?
Od trzydziestu lat w sprawę zbrodni popełnionej na księdzu Jerzym Popiełuszko wpisywane są kłamstwa i fałsz. Prokurator Andrzej Witkowski, który dwukrotnie prowadził śledztwo w tej sprawie i dwukrotnie w kluczowym momencie był od niego odsuwany zdobył dowody, że w zbrodnię, której ofiarą padł ksiądz Popiełuszko, uwikłani są bardzo wpływowi ludzie. Inni bardzo wpływowi ludzie od lat nie chcą dopuścić do jej wyjaśnienia, gdyż obawiają się, że złamią zmowę milczenia, a tym samym spowodują lawinę. To dlatego chronieni przez wpływowych protektorów inspiratorzy zbrodni ze wszystkich dotychczasowych opresji wychodzą obronną ręką. To dlatego też prokuratorowi Andrzejowi Witkowskiemu, który oskarżał w trzystu sprawach o zbrodnię i nigdy nie poniósł sądowej porażki, aż dotąd uniemożliwiano ukończenie śledztwa, w kwestii którego złożył publiczną deklarację, iż w pół roku wykaże prawdę o tej najgłośniejszej i zarazem najbardziej tajemniczej zbrodni ostatnich kilkudziesięciu lat.
Z końcem 2015 roku prokurator Witkowski odchodzi w stan spoczynku. Zważywszy, że Andrzej Witkowski dysponuje wyjątkowym doświadczeniem i unikalną wiedzą dotyczącą tej sprawy obecny czas jest zatem prawdopodobnie ostatnim, w którym istnieje szansa na wyjaśnienie wszystkich okoliczności śmierci księdza Jerzego, a których wyjaśnienie jest kluczem do zrozumienia i wyjaśnienia wielu tajemnic III RP opatrzonych aż dotąd klauzulą najwyższej tajności. Andrzej Witkowski z grupą współpracowników zebrał dowody na kluczową rolę wojskowych służb specjalnych, polskich i rosyjskich, w zamordowaniu księdza Jerzego Popiełuszki i zamierzał udowodnić, że cała ta sprawa nie jest historyczną, lecz czymś, co wciąż trwa.
Zwracamy się Do Pana Prezydenta z gorącą prośbą o przywrócenie prokuratorowi Andrzejowi Witkowskiemu śledztwa w sprawie wyjaśnienia wszystkich okoliczności zbrodni popełnionej na księdzu Jerzym Popiełuszko.
„Do końca swojej służby będę czynił, co w mojej mocy, by wyjaśnić tę sprawę. Będę to robił, bo wierzę, że niebezpieczny staje się kraj, w którym nie można wierzyć prawie nikomu, w którym nie można powiedzieć prawdy. Jaką wartość ma kraj okłamujący własne społeczeństwo? To jedyna sprawa w moim życiu, której nie dokończyłem. Nie pozwolono mi. Nie zamknięto mi ust dlatego, że błądziłem. Przeciwnie. To dowód, jak ciężko prowadzić śledztwo przeciwko operacjom służb specjalnych.
I obawiam się, że tobie też nie pozwolą. Ale któregoś dnia ktoś odkryje prawdę. Może to będziesz ty, może twoi lub moi następcy. Miejmy nadzieję, że tak się stanie. Ja taką nadzieję mam. Dlaczego? Bo ludzie chcą znać prawdę. A prawda jest po naszej stronie.”
Z wyrazami szacunku i nadzieją na zmiany,
Wojciech Sumliński,
Jadwiga Chmielowska,
Krzysztof Skowroński,
Stefan Truszczyński
11 września – w rocznicę zamachów terrorystycznych w Nowym Jorku z 2001 roku – wszedł na ekrany polskich kin film „Karbala”. Zrealizowany przy współudziale Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, opowiada o wydarzeniach, które rozegrały się od 3 do 6 kwietnia 2004 roku w siódmym co do wielkości (675 tys. mieszkańców) mieście Iraku.
Dla przypomnienia – państwa okupowanego wówczas przez wojska amerykańskie i ich sojuszników, w tym liczący 2,5 tys. żołnierzy kontyngent polski.
Wydarzenia zobrazowane w filmie to obrona ratusza w Karbali przed partyzantami z tzw. Armii Mahdiego – radykalnej formacji szyickiej, stworzonej przez przywódcę religijnego Muktadę as-Sadra. Ratusza (w nomenklaturze okupantów City Hall) broniło kilkudziesięciu polskich i bułgarskich żołnierzy z Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe – związku taktycznego utworzonego w 2003 roku do administrowania centralno-południowym Irakiem, a dowodzonego przez dowództwo Polskiego Kontyngentu Wojskowego. W skład dywizji oprócz polskiego wchodziły też kontyngenty z Armenii, Bośni i Hercegowiny, Bułgarii, Danii, Dominikany, Filipin, Hiszpanii, Holandii, Hondurasu, Kazachstanu, Litwy, Łotwy, Mongolii, Nikaragui, Norwegii, Rumunii, Salwadoru, Słowacji, Tajlandii, Węgier i Ukrainy oraz amerykańsko-brytyjska jednostka tzw. wsparcia ogólnego (czytać: nadzoru).
Film „Karbala” był reklamowany w demokratycznych mediach polskich jako obraz przedstawiający „największą bitwę stoczoną przez Wojsko Polskie od zakończenia drugiej wojny światowej”. Dlatego z ciekawości wybrałem się go obejrzeć mając świadomość, że stawianie na jednej płaszczyźnie polskiego udziału w drugiej wojnie światowej i amerykańskiej wojnie kolonialnej jest wysoce niestosowne.
Walki o ratusz w Karbali zostały pokazane w filmie jako niezwykle zacięte, prawie tak jak walki o Stalingrad. Mam prawo do sceptycyzmu czy tak było naprawdę, bo zawsze trzeba mieć na uwadze, że – jak mawiają na Podhalu – są trzy rodzaje prawdy. Film epatuje dramatyzmem i patosem. Obrońcy są w regularnych odstępach czasu atakowani przez setki fanatycznych napastników, których autorzy filmu pokazali już nawet nie jako „terrorystów”, ale dzikich barbarzyńców.
Z powodu przedłużającego się braku wsparcia oblężeni Polacy i Bułgarzy myślą nawet o kapitulacji. Ostatecznie jednak podrywają się do zwycięskiego kontrataku ratując cywilów, których „terroryści” chcieli użyć w charakterze żywych tarcz. Obraz zgodny z tym, co przez lata serwowała oficjalna propaganda polska, przedstawiająca polską „misję” w Iraku jako pomoc dla kobiet i dzieci, ale broń Boże nie udział w okupacji kraju.
Niezwykle patetyczna jest też scena pokazująca potarganą kulami biało-czerwoną flagę powiewającą nad ruinami City Hall. Nawiązanie do polskiej flagi powiewającej nad ruinami klasztoru Monte Cassino nasuwa się tu aż nazbyt jednoznacznie. Jest to jednak nawiązanie fałszywe i bluźniercze zarazem.
O co walczyli
Tutaj dochodzimy do punktu, w którym trzeba postawić pytanie z kim i o co walczyli żołnierze polscy w Karbali. Straty poniesione przez obrońców to jeden ranny bułgarski żołnierz. Natomiast straty poniesione przez atakujących – wśród których oprócz członków Armii Mahdiego mieli być także członkowie Al-Kaidy i ukochani przez polską prawicę Czeczeni – to co najmniej 80 zabitych, jak podaje Wikipedia. Tak duża dysproporcja strat świadczy o niedostatecznym uzbrojeniu i wyszkoleniu strony atakującej. To po prostu byli partyzanci rekrutujący się głównie z wyrostków bez przeszkolenia wojskowego.
W filmie pokazano to dosłownie, gdy jeden z takich wyrostków nie umie odpalić pocisku z granatnika i ginie od serii z automatu polskiego, skądinąd sympatycznego sierżanta. Czy walka z takim przeciwnikiem jest powodem do chwały i porównań z Monte Cassino?
Ku mojemu zaskoczeniu kwestia o co walczyli polscy obrońcy Karbali została w filmie poruszona w dwóch scenach. W pierwszej z nich jeden z żołnierzy polskich mówi, że „chłopaki są tutaj, bo mają niespłacone kredyty”. Natomiast w prywatnej rozmowie dowódcy polski i bułgarski dystansują się od polityki amerykańskiej. Z rozmowy obu kapitanów dowiadujemy się, że mają na utrzymaniu żony oraz po dwójkę dzieci i to jest przyczyna ich pobytu na intratnej finansowo „misji zagranicznej”. Żona polskiego kapitana nawet dzwoni do niego informując jakie ponosi wydatki na remont domu. Widz domyśla się, że prosi zirytowanego męża o podesłanie dolarów.
Trzeba też wspomnieć o głębokim poważaniu, w jakim mieli Polaków amerykańscy sojusznicy. Polski udział w obronie ratusza w Karbali został zatajony przez amerykańskie dowództwo, które ze względów propagandowych podało, że ratusz obronili żołnierze i policjanci iraccy (faktycznie prawie wszyscy przeszli na stronę Armii Mahdiego lub uciekli). Bohaterscy żołnierze polscy zostali objęci przez Amerykanów tzw. klauzulą milczenia. Dopiero po latach, po powrocie do kraju zaczęli domagać się orderów i ujawnienia prawdy o swoim udziale w walkach w Karbali. Dlatego właśnie powstał film „Karbala” i towarzysząca mu publikacja książkowa ppłk. Grzegorza Kaliciaka, który w 2004 roku jako kapitan dowodził „największą polską bitwą od czasów drugiej wojny światowej”.
Film i książka wpisują się w typowo polskie kompleksy, a konkretnie w jeden z nich – kompleks niedocenienia. Świat się nie dowiedział, nie wpadł w zachwyt i nie podziękował dzielnym Polakom. Kompleks niedocenienia przewija się przez dużą część polskiej historii, zwłaszcza nowożytnej i najnowszej. Niewdzięczni Austriacy nie docenili polskiego wkładu w wiktorię wiedeńską, a sto lat później wzięli udział w rozbiorach Polski. Niewdzięczny Napoleon nie docenił Legionów Polskich, wysyłając je ostatecznie na śmierć w walce z Murzynami na Haiti (wówczas San Domingo), a za dalszy polski trud wojenny ofiarował Polakom księstwo, które nawet nie miało w nazwie przymiotnika „polskie”. Niewdzięczna Europa nie chciała i nie chce pamiętać o tym, że Polacy najpierw jako „przedmurze chrześcijaństwa” zasłaniali ją przed Tatarami, Turkami i Moskalami, a w 1920 roku uratowali kontynent przed tzw. nawałą bolszewicką. Niewdzięczni i cyniczni Brytyjczycy nie chcieli pamiętać, że Polacy złamali kody Enigmy, zestrzelili najwięcej samolotów Luftwaffe w bitwie o Anglię oraz rozszyfrowali tajemnicę broni V-1 i V-2. Pomimo tych i innych zasług Churchill sprzedał Polskę Stalinowi w Jałcie.
Teraz znowu niewdzięczni Amerykanie nie docenili polskich obrońców ratusza w Karbali. Zamiast kontraktów dla „polskiego biznesu” na udział w „modernizacji Iraku”, którymi rządowa propaganda epatowała w 2003 i 2004 roku polską opinię publiczną, dziesiątek tysięcy miejsc pracy – jakie z tego tytułu miały powstać w Polsce – była nakazana przez jakiegoś amerykańskiego pułkownika „klauzula milczenia”. A kontrakty na „modernizację Iraku” dostały tylko firmy amerykańskie.
Znany prawicowy publicysta Stanisław Michalkiewicz pytał w jednym ze swoich felietonów o owoce polskiego „zwycięstwa” w Iraku. Gdzie są łupy, jeńcy i branki – dopytywał w swoim stylu Michalkiewicz. Jego zdaniem polskie „zwycięstwo” w Iraku i Afganistanie zostało – jak to określił – „sprywatyzowane” (S. Michalkiewicz, Zwycięstwo sprywatyzowane?, „Nasz Dziennik”, 1.11.2008). Zarobiły na nim różne tajemnicze i przeważnie małe firmy działające na styku z Ministerstwem Obrony Narodowej oraz podobno także organizatorzy ośrodka tortur w Starych Kiejkutach.
Natomiast żadnych korzyści politycznych i ekonomicznych nie odniosły Polska jako państwo oraz polska gospodarka w szerokim znaczeniu. Wręcz przeciwnie – trzeba było, oprócz strat ludzkich, ponieść koszty utrzymania przez 12 lat kontyngentów wojskowych w Afganistanie i Iraku. Opinia publiczna w Polsce nigdy nie otrzymała rzetelnych informacji na temat tych kosztów, podobnie jak dzisiaj nie jest informowana o kosztach wspierania „demokracji” na Ukrainie.
Według Michalkiewicza polski udział w „misji pokojowej” w Iraku został spowodowany przez ówczesnego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, któremu ktoś w zamian za to miał obiecać stanowisko sekretarza generalnego ONZ. Obiecanego stanowiska Kwaśniewski jednak nie dostał po zakończeniu kadencji prezydenckiej, ośmieszając się w oczach przywódców państw poważnych. Dlatego nikt nie powinien się dziwić, że w gronie państw poważnych Polska jest traktowana – z tytułu swoich zasług w walce o „demokrację” w Afganistanie, Iraku, a ostatnio na Ukrainie – jako państwo niepoważne, a nawet bardzo niepoważne.
Nikt z polskich publicystów – nawet Michalkiewicz – nigdy nie poruszył otwarcie kwestii tego, o co walczyła Polska w Afganistanie, Iraku, a teraz na Ukrainie. W realizację jakiej idei, przez kogo sformułowanej i interesom kogo służącej zaangażowały się polskie elity polityczne po 1989 roku. Słowem, nie poruszono otwarcie zagadnienia polskiego zaangażowania w realizację doktryny Wolfowitza.
Doktryny Wolfowitza i Ledeena
W 1989 roku amerykański politolog Francis Fukuyama – wówczas jeden z czołowych ideologów neokonserwatyzmu – opublikował esej Koniec historii?, który stał się następnie podstawą książki The End of History and the Last Man (1992). Opierając się na poglądach Hegla, Fukuyama postawił tezę, że proces historyczny zakończył się wraz z upadkiem ZSRR i obozu państw socjalistycznych. Według Fukuyamy liberalna demokracja i neoliberalny kapitalizm miały być najdoskonalszym z możliwych do urzeczywistnienia ustrojów.
Wychodząc z tego założenia amerykańscy neokonserwatyści stanęli na stanowisku, że takie standardy ustrojowe jak demokracja, prawa człowieka i neoliberalizm gospodarczy powinien przyjąć cały świat, a Stany Zjednoczone powinny być strażnikiem tego doskonałego globalnego porządku. Po agresji USA na Irak w 2003 roku Fukuyama zrewidował swoje stanowisko i stał się krytykiem neokonserwatyzmu, porównując go do leninizmu.
Porównanie to nie jest bezzasadne, aczkolwiek bardziej precyzyjne wydaje się porównanie neokonserwatyzmu z trockizmem niż z leninizmem. Twórcami amerykańskiego neokonserwatyzmu są bowiem byli trockiści nawróceni w latach 60. i 70. XX wieku na neoliberalizm (Daniel Bell, Nathan Glazer, Irwing Howe, Irwing Kristol). Ekstremizm ich ideologii polega na tym, że walka o globalne urzeczywistnienie porządku demoliberalnego i jednobiegunową dominację USA w świecie jest pojmowana wedle szablonu trockistowskiej „permanentnej rewolucji”.
Najpełniej ideologiczny ekstremizm neokonserwatystów ujawnił się w tzw. doktrynie Wolfowitza. Jest to nieoficjalna nazwa nadana tajnemu dokumentowi Defence Planning Guidance, którego autorami byli Paul Wolfowitz i Lewis Libby – reprezentujący najbardziej skrajne skrzydło neokonserwatyzmu, a zarazem wpływowi przedstawiciele lobby żydowskiego w USA i zwolennicy skrajnie proizraelskiego nastawienia polityki amerykańskiej.
Założenia dokumentu Defence Planning Guidance zostały ujawnione 8 marca 1992 roku przez „The New York Times”. Wolfowitz i Libby zalecali prowadzenie przez USA agresywnej, jednostronnej polityki zagranicznej, z wojnami prewencyjnymi włącznie, celem zachowania pozycji USA jako jedynego globalnego supermocarstwa. Za kraje wrogie uznali te państwa, które nie podporządkują się globalnej hegemonii USA. Chociaż nie wymienili ich z nazwy, wiadomo było, że chodzi m.in. o takie państwa jak Rosja i Chiny.

Doktryna Wolfowitza została rozwinięta przez innego ideologa neokonserwtyzmu, także powiązanego z lobby izraelskim w USA, Michaela A. Ledeena. Swoje poglądy na politykę zagraniczną USA Ledeen, podobnie jak Wolfowitz, sformułował na początku lat 90. XX wieku. Zostały one jednak ujawnione dopiero w 2002 roku przez publicystę Jonaha Goldberga na łamach „National Review” w artykule Bagdad powinien być zniszczony, część druga (Baghdad Delenda Est, Part Two). Wedle Goldberga Ledeen ujął swoją doktrynę w jednym znaczącym zdaniu:
Mniej więcej co 10 lat Stany Zjednoczone potrzebują wziąć (dosłownie: podnieść) jakieś małe zasrane państewko i rzucić nim o ścianę tylko po to, żeby pokazać światu jak poważnie traktujemy sprawę (globalnej dominacji USA – uzup. BP).
W języku angielskim zdanie to brzmi następująco: Every ten years or so, the United States needs to pick up some small crappy country and throw it against the wall, just to show the world we mean business.
Ledeen był gorącym zwolennikiem amerykańskiego ataku na Irak. Już w 2002 roku wzywał on administrację Busha do obalenia władzy Saddama Husajna, o czym m.in. wspomina Goldberg w artykule Baghdad Delenda Est, Part Two. W 2003 roku wzywał USA do obalenia wszystkich „tyranów” na świecie. Należał też do głównych inspiratorów negatywnej polityki amerykańskiej wobec Iranu.
Doktryny Wolfowitza i Ledeena stały się podstawą doktryny Busha, którą prezydent George W. Bush uzasadnił inwazję na Irak w 2003 roku. Głównym założeniem doktryny Busha jest koncepcja „wyprzedzającego uderzenia”, zgodnie z którą USA mają prawo do prewencyjnego ataku militarnego na każde państwo stanowiące lub mogące stanowić zagrożenie dla interesów USA. Doktryna Busha nałożyła na USA również obowiązek wspierania rozprzestrzeniania się w świecie „klasycznego liberalizmu” – jego instytucji i wartości – by „osłabiać dyktatury” i zastępować je „rządami wyłonionymi przez narody”. W praktyce oznacza to, że każdy kto nie podporządkuje się hegemonii USA naraża się na „pokojową interwencję” armii USA, albo „kolorową rewolucję” organizowaną przez tajne służby USA.
Doktryna Busha idzie nawet dalej niż sławna niegdyś doktryna Breżniewa. Zwrócił na to uwagę przeszło dekadę temu prof. Iwo Cyprian Pogonowski.
Neokonserwatyści z Wolfowitzem na czele – pisał Pogonowski – mają wizję Iraku jako bazy strategicznej do atakowania autorytarnych rządów; żeby to było możliwe Amerykanie muszą przekonać Irakijczyków do amerykańskiej wizji demokracji. Oznacza to, że Irakijczycy mogą sobie wybrać rząd, ale tylko taki, który będzie zaaprobowany przez Waszyngton
(Iwo Cyprian Pogonowski, Świat po amerykańsku. Komentarze do polityki zagranicznej USA, Szczecinek 2004, s. 138).
Pogonowski odważnie zwrócił też uwagę na związek pomiędzy agresywną polityką USA a interesami politycznymi Izraela:
(…) rząd prezydenta Busha będzie musiał kontrolować Irak jako „protektorat” imperium amerykańskiego. Publicznie znanymi inicjatorami tego konceptu byli, na długo przed katastrofą World Trade Center w Nowym Jorku z 2001 r., amerykańscy syjoniści, tak Żydzi, jak i „na nowo urodzeni protestanci”, oddani ekstremistycznemu skrzydłu partii Likud w Izraelu (…). Zwolennicy ekstremistów izraelskich opublikowali też plany „wojny permanentnej o demokrację” zbliżone do planów trockistów „wojny permanentnej o komunizm”. Masowe media w USA mało mówią na ten temat. Od czasu zbrodni hitlerowskich wszelka krytyka polemiczna dotycząca Żydów, tak syjonistów, jak neokonserwatystów, jest na Zachodzie potępiana przez prasę jako antysemityzm, który Hitler skompromitował swoim barbarzyństwem
(tamże, s. 144).
Wywodząca się z doktryn Wolfowitza i Ledeena doktryna Busha uwzględnia nie tylko interesy polityczne Izraela, ale także interesy wielkich międzynarodowych korporacji. Fukuyama, który w 1989 roku pisał, że neoliberalny kapitalizm jest najdoskonalszym z możliwych ustrojów, nie przewidział w jakim kierunku się on rozwinie w następstwie tzw. globalizacji. Nie przewidział, że kreowanie polityki przejdzie z poziomu państw na poziom międzynarodowych korporacji, dysponujących budżetami większymi niż np. budżet Polski. To właśnie strażnikiem głównie ich interesów jest „globalny hegemon”, a także twory typu Unia Europejska.
Hegemonia USA w praktyce
Pierwszym „zasranym państewkiem”, jakim USA po 1989 roku rzuciły o ścianę – jeszcze przed pierwszą wojną z Irakiem w 1991 roku – była Jugosławia. Rozbicie tego kraju planowano w USA i RFN już w latach 70. XX wieku. Do realizacji tych planów przystąpiono w 1990 roku. Nie cofnięto się przed niczym – nawet przed wspieraniem dokonanej przez Chorwację w sierpniu 1995 roku czystki etnicznej na Serbach, ani inwazją powietrzną NATO w 1999 roku na ograniczone do Serbii i Czarnogóry pozostałości Jugosławii.
Polityka USA i państw zachodnich doprowadziła nie tylko do zniknięcia Jugosławii z mapy Europy w 2003 roku, ale także do dezintegracji terytorialnej Serbii, na terytorium której wykreowano twór państwowy w postaci Kosowa. Podczas pierwszej inwazji na Irak (1991), wojen w Jugosławii (1991-1995), inwazji NATO na Jugosławię w 1999 roku i kryzysu w Kosowie Zachód wykreował model propagandowy, wytwarzający fałszywy obraz przyczyn i przebiegu konfliktu, stygmatyzujący Serbów (w wypadku Jugosławii) jako jedynych winowajców oraz odczłowieczający obraz rządów i postać Saddama Husajna (w wypadku Iraku). Ten model propagandowy stosowano potem wobec każdego państwa, które USA brały na celownik swojej agresywnej polityki: Iraku, Iranu, Afganistanu, Libii, Białorusi, a obecnie Rosji.
Prof. Marek Waldenberg stwierdził, że szczególnie wojna w Bośni i Hercegowinie (1992-1995) była pierwszą w historii „wojną medialną, wirtualną”. Na jej przykładzie wyróżnił on cztery elementy wspomnianego modelu propagandowego:
- wykreowanie przez media fałszywego obrazu przyczyn konfliktu (rzekome dążenie Serbów do stworzenia Wielkiej Serbii,
- przedstawianie Chorwatów i muzułmanów jako niewinnych ofiar Serbów),
- nagłaśnianie fałszywego, jednostronnego i tendencyjnego obrazu przebiegu konfliktu (demonizowanie Serbów jako agresorów i sprawców straszliwych zbrodni), wywieranie przez media presji na USA, UE i NATO, by czynnie angażowały się, także militarnie, w walkę z Serbami oraz
- torpedowanie przez media planów pokojowego rozwiązania konfliktu uwzględniających w zbyt dużym stopniu serbski punkt widzenia
(Marek Waldenberg, Rozbicie Jugosławii. Jugosłowiańskie lustro międzynarodowej polityki, t. I, Warszawa 2005, s. 186-193).
Lata 90. XX wieku były jednak dopiero przedsmakiem „wojny permanentnej o demokrację” wedle modelu trockistowskiego. Na dobre rozpoczęła się ona dopiero w 2001 roku, tzn. po objęciu prezydentury USA przez George’a W. Busha i zamachach terrorystycznych w Nowym Jorku, które uznano za casus belli tzw. „wojny z terroryzmem”. W rezultacie „wojny permanentnej o demokrację” USA wraz ze swoimi sojusznikami przyczyniły się od 2001 roku do obalenia na świecie około trzydziestu rządów. Na „wojnę permanentną o demokrację” składają się trzy elementy: „wojna z terroryzmem”, „kolorowe rewolucje” oraz przewroty wojskowe. Tylko pierwszy z tych elementów oznacza najczęściej bezpośrednie militarne zaangażowanie się USA i ewentualnie NATO.
„Wojnę z terroryzmem” USA toczyły dotychczas na terenie: Afganistanu (od 2001 roku), Somalii (od 2002 roku), Iraku (2003-2011 i od 2014 roku), Pakistanu (od 2004 roku), Jemenu (od 2010 roku), Syrii (od 2014 roku), Libii (od 2015 roku) i Nigerii (od 2015 roku). Jedynym rezultatem „wojny z terroryzmem” jest trwałe pogrążenie tych krajów w chaosie i krwawej anarchii, czego najdrastyczniejszymi przykładami są Afganistan, Irak, Jemen, Libia, Somalia i Syria. Według oficjalnych danych w samym Iraku w latach 2003-2011 zginęło 128 tys. cywilów, 4,4 tys. żołnierzy USA i 29 tys. członków irackich sił bezpieczeństwa oraz islamskich grup zbrojnych. Portal Vice News – powołując się na ONZ – podał, że naloty amerykańskich dronów w Jemenie zabiły więcej cywilów niż Al-Kaida.
„Kolorowe rewolucje” to zupełnie inny model narzucania globalnej dominacji USA i „najdoskonalszego wzorca ustrojowego”, przypominający poniekąd sowiecki eksport rewolucji socjalistycznej do krajów Trzeciego Świata. Oficjalnie są to spontaniczne bunty zniewolonych społeczeństw przeciwko autorytarnym lub skorumpowanym rządom. Faktycznie zawsze są sterowane, jeśli nie bezpośrednio to pośrednio (za pomocą różnych fundacji i organizacji), przez służby specjalne USA i ich sojuszników. Zupełnie szczerze przyznał to w jednym z wywiadów prasowych prezydent Barack Obama ujawniając, że to jego administracja stała za przewrotem na Ukrainie w 2014 roku.
„Kolorowe rewolucje” można podzielić na udane i nieudane. Do udanych należą: „rewolucja róż” (Gruzja, 2003), „purpurowa rewolucja” (Irak, 2004), „pomarańczowa rewolucja” (Ukraina, 2004), „cedrowa rewolucja” (Liban, 2005), „tulipanowa rewolucja” (Kirgistan, 2005), „niebieska rewolucja” (Kuwejt, 2005), „jaśminowa rewolucja” (Tunezja, 2011) oraz „rewolucja godności” (Ukraina, 2014). Do nieudanych natomiast należą: „dżinsowa” lub „chabrowa rewolucja” (Białoruś, 2006), „szafranowa rewolucja” (Birma/Mjanma, 2007), „zielona rewolucja” (Iran, 2009), „błotna rewolucja” (Rosja, 2011), „śnieżna rewolucja” (Osetia Południowa, 2011) oraz próby „kolorowych rewolucji” w Armenii (2008), Mołdawii (2009), na Białorusi (2011) i w Wenezueli (2014).
„Kolorowe rewolucje” na Ukrainie w 2004 i 2014 roku oraz próby ich wywołania na Białorusi w 2006 i 2011 roku były intensywnie wspierane przez Polskę, której polityka amerykańska powierzyła kluczową rolę w eksporcie demoliberalizmu do Europy Wschodniej. O ofiarności zaangażowania władz Polski w te działania świadczy chociażby poświęcenie Związku Polaków na Białorusi na ołtarzu idei uszczęśliwienia Białorusinów „wolnością”.
Nie zawsze „kolorowe rewolucje” wiodły do trwałego wprowadzenia „demokracji” i wpływów USA. Rządy zainstalowane w wyniku takich przewrotów w Gruzji, Kirgistanie i na Ukrainie w 2004 roku po pewnym czasie upadły. Niemal zawsze jednak udane „kolorowe rewolucje” doprowadziły do długotrwałego chaosu politycznego w danym kraju, a na Ukrainie w 2014 roku do wojny domowej.
Odrębnym rozdziałem „kolorowych rewolucji” jest tzw. „arabska wiosna” z 2011 roku. Rewolty te objęły aż 19 krajów. Były to: Algieria, Arabia Saudyjska, Autonomia Palestyńska, Bahrajn, Dżibuti, Egipt, Irak, Kuwejt, Jemen, Jordania, Liban, Libia, Mauretania, Maroko, Oman, Somalia, Sudan, Syria i Tunezja. Do trwałego obalenia dotychczasowych władz lub zmian w ich składzie doszło w Egipcie, Libii, Maroku, Jemenie, Jordanii, Omanie i Tunezji.
W wypadku Libii, Syrii i Jemenu „arabska wiosna” doprowadziła do krwawych wojen domowych i faktycznego rozpadu tych państw. Cały region Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej pogrążył się albo w stanie długotrwałej destabilizacji albo w krwawym chaosie (Irak, Jemen, Libia, Syria), którego rezultatem są m.in. tzw. Państwo Islamskie i obecna fala ogromnej migracji muzułmańskiej do Europy.
Prawdopodobnie nie jest przypadkiem, że do „arabskiej wiosny” oraz wojen domowych w Libii i Syrii doszło po tym jak zaczął przybierać realne kształty projekt Unii Śródziemnomorskiej, utworzonej w lipcu 2008 przez Unię Europejską, ale faktycznie przez Francję. Przywódca Libii Muammar Kadafi oskarżył wówczas Francję i UE o chęć rozbicia Unii Afrykańskiej i neokolonializm.
Wkrótce miał „kolorową rewolucję”, wspartą przez uderzenia lotnictwa NATO (głównie amerykańskiego, brytyjskiego i francuskiego), a sam zginął zabity przez „powstańców”. Także sceptyczny wobec projektu Unii Śródziemnomorskiej prezydent Syrii Baszszar al-Asad został uznany przez „świat demokratyczny” za „dyktatora”, z którym walkę zbrojną natychmiast podjęła „demokratyczna opozycja”.
Wśród zamachów stanu inspirowanych najprawdopodobniej przez USA i ich sojuszników z Europy Zachodniej należy wymienić przewroty w Burkina Faso (2014), Egipcie (2013), Fidżi (2006), Gwinei Bissau (2012), Gwinei (2008), Jemenie (2015), Madagaskarze (2009), Mali (2012), Mauretanii (2008), Nigrze (2010), Republice Środkowoafrykańskiej (2013) i Tajlandii (2006, 2014).
USA były stroną wojny domowej w Mali (2012-2014), zwalczając wraz z Belgią, Danią, Francją, Hiszpanią, Kanadą, Niemcami i Wielką Brytanią islamistyczny Narodowy Ruch Wyzwolenia Azawadu (operacja „Serwal”). Razem z Francją i Wielką Brytanią są też stroną wojen domowych w Somalii (od 2009 roku), gdzie wspierają Tymczasowy Rząd Federalny przeciwko islamistom oraz w Syrii (od 2011 roku), gdzie dla odmiany wspierają islamistów z Wolnej Armii Syrii i Frontu al-Nusra przeciwko legalnej władzy prezydenta Baszszara al-Asada.
Czas na Rosję
Koniec zimnej wojny (1989) oraz rozpad obozu socjalistycznego i samego ZSRR (1989-1991) amerykańscy neokonserwatyści odczytali jako wielki triumf polityczny USA, dający im prawo do stworzenia świata jednobiegunowego. Rosja putinowska (od 1999 roku), która nie podporządkowała się hegemonii USA i nie przyjęła zachodnich standardów ideologiczno-politycznych, a z czasem razem z Chinami, Brazylią, Indiami i RPA zaczęła podważać układ jednobiegunowy – stała się największym wrogiem neokonserwatystów.
Za szczerego demokratę w ich oczach uchodził Borys Jelcyn mimo, że kazał strzelać z czołgów do parlamentu i jawnie fałszował wybory, o korupcji i rozkradaniu majątku państwowego już nie mówiąc. Jednakże po objęciu władzy przez Władimira Putina rosyjska demokracja nagle się załamała. Stało się to zwłaszcza po tym jak z Rosji wygnano Borysa Bieriezowskiego i fundację George’a Sorosa na rzecz „społeczeństwa otwartego”. Przywrócenie „demokracji” w Rosji stanowi – o czym się oficjalnie nie mówi – największe wyzwanie polityki amerykańskiej w globalnej „wojnie permanentnej o demokrację”. Jest to wyzwanie bardzo poważne, bo Rosja to jednak nie Irak, ale mocarstwo atomowe.
Próby podważenia integralności terytorialnej Rosji podejmowano już w latach 90. XX wieku (Czeczenia, Tatarstan). Kolorowe rewolucje w Gruzji, Kirgistanie i na Ukrainie były częścią strategii okrążania Rosji i przybliżania do jej granic „demokracji” wraz z infrastrukturą wojskową NATO. Strategia ta zakończyła się niepowodzeniem z powodu dekompozycji sił politycznych zainstalowanych w tych krajach w wyniku „kolorowych rewolucji” oraz porażki i kompromitacji Gruzji w sprowokowanej przez nią wojnie z Rosją w 2008 roku.
Działania według schematu „kolorowej rewolucji” podjęto jednak ponownie na Ukrainie w 2014 roku. Tym razem zdecydowana interwencja Rosji na Krymie i jej wsparcie dla separatystów w Donbasie postawiły sprawę na ostrzu noża. Doszła do tego jeszcze skomplikowana sytuacja w Syrii, gdzie Rosja i USA wspierają politycznie i wojskowo przeciwne strony konfliktu (legalne władze i „opozycję”) i jednocześnie niezależnie od siebie zwalczają tzw. Państwo Islamskie.
Nikt nie jest w stanie przewidzieć jak rozwinie się dalszy bieg wydarzeń, ale nie można nie zauważyć, że w polityce amerykańskiej są siły gotowe przekraczać kolejne „czerwone linie” w konfrontacji z Moskwą, a szerzej z blokiem BRICS. W antyrosyjską politykę Waszyngtonu od dawna wprzęgnięte są główne siły polityczne Polski.
Polityka ta – pomijając problem takiego czy innego stopnia zależności Warszawy – bardzo podbudowuje największy polski kompleks – kompleks rosyjski. Ze wszystkimi jego mitami od kultu antyrosyjskich powstań narodowych, przez prometeizm i koncepcję Międzymorza, po tzw. doktrynę Giedroycia. Z amerykańskiego punktu widzenia jest rzeczą naturalną, że cierpiący na kompleks rosyjski politycy polscy zostali wciągnięci do realizacji doktryny Wolfowitza w Europie Wschodniej. Trudno o lepszych podwykonawców.
Stąd łatwiej zrozumieć dlaczego kompleks rosyjski jest w Polsce tak pieczołowicie pielęgnowany od 1989 roku, szczególnie na polu tzw. polityki historycznej. Razem z tym, co Jędrzej Giertych nazwał „wiarą ukrainną” tworzy on fundament polskiej polityki wschodniej. Oczywiście nie polskiej, tylko amerykańskiej. Animatorzy doktryny Wolfowitza po prostu wyznaczyli Polsce rolę głównego amerykańskiego dywersanta na europejskim obszarze poradzieckim.
Naturalnie występują różne stopnie zaangażowania w tej roli. Nie brak takich, którzy traktują ją niezwykle serio. Tak na przykład podczas manifestacji klubów „Gazety Polskiej” pod ambasadą Rosji 17 września br. Adam Borowski – honorowy konsul Czeczeńskiej Republiki Iczkerii – oświadczył, że „my Polacy nie możemy bać się wojny z Rosją, musimy być na nią gotowi”. Zatem sprawy poszły już tak daleko.
Na razie mamy rozpoczętą tegoż 17 września tzw. wojnę pomnikową, ale przecież nie o taką chodzi „Gazecie Polskiej Codziennie”, na łamach której w numerze 1224 z 22 września opublikowano artykuł pt. Tak będzie wyglądała wojna USA z Rosją. Jak będzie wyglądała? Wbrew obiecującemu tytułowi nie dowiadujemy się tego poza ogólnikami o „tradycyjnej, militarnej formie” i „wojnie hybrydowej”.
Jeśli posłuchać polityków polskich różnych opcji, to tym co ich łączy jest ogromna chęć zainstalowania nad Wisłą baz NATO, a najlepiej sprowadzenie jak największej ilości wojsk amerykańskich. Widać, że bez baz NATO demokracja w Polsce się nie utrzyma, tak jak bez sowieckich czołgów nie mógł się utrzymać socjalizm w Czechosłowacji. Nie tylko się nie utrzyma, ale nie będzie promieniować na Wschód.
Na początku września pojawiła się w mediach informacja, że amerykański sprzęt pancerny stacjonujący w Europie, a uczestniczący dotąd w działaniach w strefach pustynnych i półpustynnych, jest przemalowywany z kamuflażu piaskowego na zielono-brązowy (kresy.pl, 3.09.2015). Może są to działania rutynowe, a może przygotowania do otwarcia w Europie frontu „globalnej wojny o demokrację”.
Ta wojna, do której także niektórzy w Polsce już ochoczo zgłaszają akces, nie będzie walką z irackimi wyrostkami o ratusz w Karbali. Tym razem jednak bez strat się nie obędzie.
– – –
Oświęcim, 28 września 2015 r.
Autor: Bohdan Piętka
- Część lewa to zdjęcie zostało szeroko opublikowane przez Atlantist Press. Ofiara, syryjski Kurd dziecko, Aylan Kurdî, zostało wyrzucone przez morze. Jednak, jego ciało jest prostopadle do fal, a nie jest równoległe. W prawej części, obecność oficjalnego tureckiego fotografa wzmacnia sugestię etapowej imprezy. W tle widzimy ludzi kąpiących sie.
Uchodźcy śródziemnomorscy
- Przepływ uchodźców do Unii Europejskiej (w setkach tysięcy)
- Źródło: Eurostat
- Odsetek mężczyzn imigrantów, którzy weszli do Unii w 2014 r.
- Źródło: Eurostat
- Prezes Niemieckiej Federacji Przemysłowej, Ulrich Grillo, liczy na 800.000 dodatkowych pracowników zagranicznych w Niemczech. Od czasu gdy umowy europejskie zabraniają tego, a ponieważ opinia publiczna jest wrogo nastawiona do idei, że gra swoją rolę w inscenizacji „uchodźcy kryzysowego» w celu wymuszenia zmian w prawie.
Czy migranci stanowią problem?
Kto fabrykuje aktualny obraz «kryzysowego uchodźcy”?
Co NATO przygotowuje?
27 września to Dzień Polskiego Państwa Podziemnego. Jest to także 76. rocznica powstania Polskiego Państwa Podziemnego.
W wielu miastach w Polsce, odbywają się uroczystości poświęcone tym, którzy oddali swoje życie w walce o wolną Polskę.
Polskie Państwo Podziemne działało w latach 1939-1945 na terenach okupowanych przez Niemców i Sowietów. Jego początkiem było utworzenie Służby Zwycięstwu Polski – mówi historyk dr Marian Paluch.
– 27 września 1939 roku w Warszawie oblężonej jeszcze przez Niemców powstaje zalążek Polskiego Państwa Podziemnego. Pierwszym przywódcą Służby Zwycięstwu Polsce – tak nazywa się pierwsza organizacja konspiracyjna – zostaje gen. Michał Tokarzewski-Karaszewicz. Organizacja skupia oficerów, którzy tworzą obronę Warszawy jak i całą grupę oficerów, którzy nie idą do niewoli niemieckiej, tylko zajmują się już pracą konspiracyjną – powiedział dr Marian Paluch.
To Służba Zwycięstwu Polski była zalążkiem Armii Krajowej, która przez kolejne lata rozrastała się, by osiągnąć liczbę ok. 380 tysięcy zaprzysiężonych żołnierzy. Jednak Polskie Państwo Podziemne to nie tylko działalność militarna. Mimo okupacji, nauczyciele kształcili kolejne pokolenia w duchu patriotyzmu. Tajne nauczanie w samych latach 1943 – 1944 objęło swoim zasięgiem blisko 84 tysiące uczniów na poziomie szkoły średniej.
– Polacy umieli zorganizować się na nowo, żeby wykonywać te funkcje, których nie pozwalały spełniać Polakom władze zaborcze, a więc polska oświata, polska samoobrona – jeżeli można tak powiedzieć – przed codziennym gwałtem, prześladowaniem, przed codziennym upodleniem – przypomniał prof. Andrzej Nowak, historyk.
W podziemiu drukowano prasę informacyjno-polityczną, publicystykę, dzieła literackie i podręczniki. Życie kulturalne ubogacały koncerty i przedstawienia teatralne. O rocznicy powstania Polskiego Państwa Podziemnego przypominają uroczystości z udziałem kombatantów, organizowane przez Instytut Pamięci Narodowej i Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej. Na warszawskich Powązkach odbył się dziś uroczysty pogrzeb bohaterów walki o wolną Polskę – ofiar terroru komunistycznego, których szczątki odnaleziono na powązkowskiej „Łączce”.
Aleksander Szymański ze Światowego Związku Żołnierzy AK dobrze pamięta walkę z okupantem. Polacy wierzyli w sukces.
– Nikt nie kwestionował tego, że Państwo Polskie się odrodzi – stwierdził Aleksander Szymański, prezes Zarządu Okręgu Światowego Związku Żołnierzy AK.
W Toruniu odsłonięto tablicę upamiętniającą płk. dr Leona Strehla oraz gen. dr. Zygmunta Gilewicza. Bohaterów upamiętnił uroczysty apel patriotyczny z udziałem Oddziałów Organizacji Poborowych oraz Wojska Polskiego.
Obecny na uroczystościach prof. Wojciech Polak podkreśla, że pamięć o polskich bohaterach powinna być pielęgnowała.
– Musimy czcić, pamiętać, upamiętniać to Państwo Podziemne, te wszystkie struktury, które pozwalały Polakom zachować swoją tożsamość, prowadzić walkę o niepodległość czy też nawet w miarę normalnie żyć w warunkach okupacyjnych – powiedział prof. Wojciech Polak.